Nowy obowiązek dla rolników – prowadzenie elektronicznego rejestru zabiegów ochrony roślin – budzi duże kontrowersje w środowisku rolniczym. Choć projekt ustawy, który w tym tygodniu trafił do pierwszego czytania w sejmowej Komisji Rolnictwa i Rozwoju Wsi, przedstawiany jest jako część pakietu deregulacyjnego, rolnicy alarmują, że mamy do czynienia z regulacją „na plus”, a nie żadnym uproszczeniem.

Więcej biurokracji, mniej logiki
– Zamiast uproszczenia, dostajemy kolejne obciążenie dla gospodarstw – komentuje Marcin Wroński, zastępca przewodniczącego Związku Zawodowego Rolnictwa „Samoobrona” w woj. kujawsko-pomorskim.
Jak zaznacza, obecny system nadzoru nad stosowaniem środków ochrony roślin w Polsce i całej UE należy do najbardziej rygorystycznych na świecie. Rolnicy są już zobowiązani do:
- regularnych szkoleń z zakresu stosowania pestycydów,
- przeglądów technicznych opryskiwaczy co 3 lata,
- prowadzenia papierowej ewidencji zabiegów,
- przestrzegania zasad gospodarowania opakowaniami po środkach.
Tymczasem nowe przepisy wymagać będą od rolnika jeszcze bardziej szczegółowych danych niż dotychczas – m.in. podania nazwy środka i numeru zezwolenia, daty i miejsca zabiegu, rodzaju uprawy (z kodem EPPO), dawki, fazy rozwojowej roślin, a nawet… powodu zastosowania środka ochrony roślin.
– To pytanie świadczy o kompletnej nieznajomości realiów gospodarstw – mówi Wroński. – Rolnicy nie stosują chemii dla zabawy. To konieczność, by chronić plony przed chorobami i szkodnikami.
Problem z działkami i dostępem do technologii
Dodatkowo, jak zauważają rolnicy, problematyczne może być też przypisywanie zabiegów do konkretnych działek – których w gospodarstwach często jest znacznie więcej niż hektarów.
Wielu rolników, szczególnie starszych i prowadzących gospodarstwa w mniejszych miejscowościach, nie ma stałego dostępu do internetu lub wystarczających kompetencji cyfrowych, by poradzić sobie z nowym systemem.
Twarde unijne wymogi tylko dla krajowych rolników?
Rolnicy krytykują również podwójne standardy polityki rolno-handlowej Unii Europejskiej. – Z jednej strony zaostrza się przepisy dla unijnych producentów, z drugiej liberalizuje się import żywności z krajów takich jak Ukraina czy państwa MERCOSUR, gdzie nie obowiązują żadne z tych wymogów – zauważa Wroński.
W tych krajach dopuszczone są środki ochrony roślin, które w UE od lat są zakazane, a warunki ich stosowania i kontroli są nieporównywalnie mniej restrykcyjne.
– To nie jest wsparcie dla europejskiego rolnictwa – to sabotaż – mówi wprost Wroński. – My mamy przestrzegać przeregulowanych przepisów, a równolegle nasz rynek zalewają produkty, które tym normom nie podlegają.
Deregulacja tylko z nazwy
Choć projekt ustawy wpisano w tzw. pakiet deregulacyjny, zdaniem rolników mamy do czynienia z dokładnie odwrotnym zjawiskiem.
– To nie deregulacja, tylko dokładanie kolejnych obowiązków – często absurdalnych i nieprzemyślanych – podsumowuje Wroński. – Zamiast ułatwiać pracę w rolnictwie, urzędnicy dokładają kolejne biurokratyczne cegiełki, które mogą pogrzebać wielu małych i średnich gospodarzy.
Środowiska rolnicze zapowiadają dalszy sprzeciw wobec projektu i domagają się jego rewizji – zarówno w zakresie obowiązków informacyjnych, jak i realnej oceny skutków dla produkcji rolnej w Polsce.